Nieznane historie z Grenzdorf

Grenzdorf, dziś Graniczna Wieś. To miejsce kojarzy się nam z uruchomionym 10 września 1939 roku owianym ponurą sławą obozem, podległym Komendanturze Obozów Jenieckich Gdańsk. Przebywało w nim około 350 więźniów. 20 marca na jego terenie rozstrzelano działacza polonijnego i harcmistrza z Wolnego Miasta Gdańska, Alfa Liczmańskiego.

Mało kto jednak wie, że historia Grenzdorfu jest dłuższa. Obóz formalnie założony został już jesienią 1938 roku jako ośrodek dla „uchylających się od pracy” pochodzących z terenów Wolnego Miasta Gdańska i taką rolę spełniał do wybuchu wojny. Polskie media nazywały Grenzdorf „Obozem Koncentracyjnym” już przed wojną.

W sierpniu w całej krajowej prasie przewinęła się informacja o ucieczce z „obozu koncentracyjnego Grenzdorf” lub „Obozu koncentracyjnego koło Meisterswalde” 16 letniego Polaka, który potem przedostał się przez granicę na terytorium II RP. Oto jak tę sprawę relacjonowała ówczesna prasa: „Ucieczki z terenu Niemiec nie ustają... W tych dniach przekroczył w ciągu nocy granicę w okolicy Kartuz zbieg z obozu pracy Schlas Władysław, stacjonowany w obozie pracy w Grenzdorfie na terenie wolnego miasta. Schlas podał jako przyczynę ucieczki nieludzkie traktowanie, marne wyżywienie, oraz stałą, bez przerwy pracę w obozie. - relacjonowała warszawska „Wieś Polska” z 13 sierpnia 1939 roku.

- Schlas opowiada, jak się dostał do obozu pracy. Był bez pracy, skierował go Arbeitsfront do obozu pracy, gdzie miał dostać wyżywienie, mieszkanie skoszarowane i pracę, oraz zapłatę za pracę dla swej dość licznej rodziny. - Trzeba było pracować w warunkach, o jakich nikomu się nie śniło. Nasze mieszkanie w baraku przedstawiało obraz nędzy i rozpaczy — opowiada zbieg z Gdańska. - Warunki mieszkaniowe były straszne, spaliśmy jedynie trzy godziny na dobę po dwóch i trzech na jednej pryczy, na której leżała jakaś trawa, już na wpół zgniła i pełno w niej było robactwa. Rano, ledwie świt, już wstawaliśmy do pracy, bez pożywienia, bez gorącej nawet wody, i musieliśmy pracować 4 godziny na robotach ziemnych. Dopiero koło 7 rano dostawaliśmy jakąś ciecz, która podobno miała być kawą. Po „kawie" natychmiast dalej do pracy i tak do godziny 12. O 12 przerwa 15-minutowa na „obiad", na który dostawaliśmy polewkę z brukwi. zupełnie bez tłuszczu, a jeśli był w niej jakiś tłuszcz, to na pewno nie przypominał on żadnego ze znanych i jadalnych tłuszczów. Po tej polewce, do której nie podawano nawet spleśniałego chleba, zmuszano nas do dalszej pracy bez chwili poobiedniego odpoczynku i tak pracowaliśmy do g. 8 wieczorem… Podczas pracy katowano nas, jakbyśmy byli skazani na ciężkie roboty, a przecież obóz pracy był „dobrowolny"....Były wypadki, że niektórzy w tajemnicy ginęli, bo narzekali na ciężką pracę, a gdy im nie pomogła „beczka", to drugi raz znaleźli się w „szpitalu" obozowym podobnym do chlewa, gdzie rany po zadanych razach bykowcem gniły, powstawała gangrena i umierali. A ci, którzy wylizali się, poszli z powrotem do obozu pracy do najgorszych robót…”

Relację Władysława Schlasa przedrukowało także Toruńskie „Słowo Pomorskie”, uzupełniając ją o takie szczegóły, że Schlas znalazł pracę w Gdyni, choć wówczas informacja była już pewnie nieaktualna. Ten numer „Słowa” ukazał się bowiem 1 września 1939 roku.

Bartosz Gondek

Tekst opublikowany także w nr 2(22) kwiecień-czerwiec 2021 "NEONY-TOŻSAMOŚĆ".

Chcesz być na bieząco z informacjami ze świata historii? Jesteśmy na facebooku polnocnej.tv. Szukaj nas na Twitterze oraz wyślij nam maila. 

Tagi: